Urlop w pracy zaklepany, miejsce pobytu wybrane, pozostała tylko kwestia transportu. Do Polski chcemy zabrać ze sobą naszego synka i auto. Jak więc sprawić, by podróż nie była dla nas wyczerpującą przygodą? Choć wydawałoby się, że samolot jest w obecnych czasach najlepszym środkiem transportu, ma jedną wadę – nie przewiezie naszego samochodu, którym mamy zamiar
Urlop w pracy zaklepany, miejsce pobytu wybrane, pozostała tylko kwestia transportu.
Do Polski chcemy zabrać ze sobą naszego synka i auto. Jak więc sprawić, by podróż nie była dla nas wyczerpującą przygodą?
Choć wydawałoby się, że samolot jest w obecnych czasach najlepszym środkiem transportu, ma jedną wadę – nie przewiezie naszego samochodu, którym mamy zamiar objechać wszystkich naszych znajomych w Polsce! Szybka kalkulacja i decydujemy się na rejs promem, nie dość, że równowartość wejścia na pokład bliska jest cenie biletów lotniczych, mamy dodatkowy komfort psychiczny, że rejs się nie opóźni, nie zostanie odwołany i nie zakłóci go żaden pył wulkaniczny.
Już dawno nie widziałem takiego uśmiechu na twarzy żony, kiedy usłyszała, że może ze sobą zabrać, co tylko zechce, ponieważ waga bagażu jest nieograniczona, liczy się jedynie pakowność naszego samochodu – no i nie mówcie mi, że rozmiar nie ma znaczenia! Oczywiście, że ma, dobrze, że mamy kombi. Wreszcie odpadnie dylemat: ” wziąć to, czy tamto” i nie usłyszymy od obsługi mrożących słów:”przekroczyli Państwo limit bagażu”…
To już ten dzień. O 17.00 ja, synek, żona i nasza poczciwa Honda (rozważaliśmy także możliwość zabrania ze sobą Gordona, naszego psa) jesteśmy gotowi do odbycia podróży! Cieszymy się jak małe dzieci, że w ciągu tych kilku godzin, które normalnie musielibyśmy spędzić za kółkiem samochodu, lub w mało komfortowych fotelach samolotowych, my mamy przed sobą całą noc… rozrywki i relaksu.
Nasz urlop zaczyna się już na pokładzie promu DFDS Seaways płynącego z Newcastle do Holandii.
Swoje rzeczy zostawiamy w zarezerwowanej kabinie i mkniemy zwiedzać statek. Mijamy kolejne restauracje, by w końcu spocząć w Blue Riband. Decydujemy się na lekki obiad, popijamy czerwone wino i snujemy plany odnośnie naszej podróży po Holandii. Kluczowe miejsca zaznaczone na mapie, przewodnik jest cały pozakreślany i poprzekładany kolorowymi karteczkami z notatkami. Wystarczy tego dobrego. Ruszamy dalej.
Przed nami wachlarz rozrywek: puby, kasyno, dyskoteki i kluby muzyczne. My zatrzymujemy się w kinie. Po seansie całkiem przyjemnego filmu czas na relaks – pogrywamy w bingo, konwersując z sympatyczną parą z Francji. Nasz syn jest w siódmym niebie, kiedy zostawiamy go w Kidz’ Club, gdzie pod czujnym okiem opiekunów bawi się z innymi dziećmi.
Statek spokojnie dryfuje po Morzu Północnym, którego średnia głębokość wynosi 100 m, a samo morze zasilane jest przez wody Oceanu Atlantyckiego. Z ciekawostek należy wspomnieć o Kraterze Silverpit, który znajduje się na dnie wód w pobliżu wschodniego wybrzeża Wielkiej Brytanii.
Godzina 7 rano. Z okna mamy widok na morze i wschód słońca. Witaj Amsterdamie!
Wizytę w tym pięknym mieście traktujemy już jako pierwszy dzień naszego urlopu, postanawiamy zatrzymać się tu na jeden dzień – grzechem byłoby nie skorzystać z takiej okazji. Ponieważ jesteśmy już w połowie drogi do Polski, ochoczo zabieramy się do zwiedzania. Na pierwszy rzut idzie Gabinet figur woskowych, miejsce, które przypada do gustu całej naszej trójce, później odwiedzamy Muzeum van Gogha i Rijksmuseum, w którym zgromadzone są największe na świecie kolekcje malarstwa holenderskiego. Muzeum – to brzmi nudnie? Nie w Amsterdamie! Na placu Dam zaopatrujemy się w tradycyjne pamiątki, robimy zdjęcia pod Pałacem Królewskim i zajadając się kupionym w pobliskiej cukierni jabłecznikiem (dumą Holendrów) spacerujemy wzdłuż malowniczych kanałów, mijając setki rowerów.
Do Polski jeździmy minimum 2 razy w roku, ale właściwie pierwszy raz zdecydowaliśmy się na podróż statkiem. Nie wiem dlaczego wcześniej na to nie wpadliśmy, cenowo wychodzi bardzo podobnie, jak samolotem, czasowo wypada o wiele lepiej, niż gdybyśmy mieli pokonać całą trasę autem, a przy okazji mamy szansę zobaczyć piękne miasto, w którym jeszcze nie byliśmy. Z Amsterdamu zostaje nam już tylko połowa drogi i zamiast 25 godzin za kółkiem spędzę jedynie 8, podziwiając górzyste krajobrazy naszych sąsiadów Niemców.
Dziadkowie dziwią się, kiedy do Poznania docieramy uśmiechnięci i pełni energii. Są zaskoczeni, że po 1700 km drogi mamy jeszcze siłę nosić bagaże i beztrosko opowiadać o napotkanych przygodach. Słyszymy nawet, że takim statkiem to i oni by się do nas w końcu wybrali, w Anglii nigdy nie byli, a i w Holandii też nie, a przecież nigdy nie jest za późno na zwiedzanie, szczególnie kiedy łączy się przyjemne z pożytecznym.
Bartlomiej Kowalczyk
2 Comments
artale
27 lutego 2011, 09:56hm… interesujaca wyprawa, tym bardziej jadac z Amsterdamu do Poznania!!! Koles musial troche nadlozyc drogi by podziwiac „…gorzyste krajobrazy…Niemcow”, i to w 8 godzin!!!
REPLYfila22
1 marca 2011, 21:54a jakie koszta takiej wyprawy? gdy patrzyłem na bilety to było 300 funtów w jedną stronę. to lekka przesada płynąć 12 godzin plus 8 godzin jazdy i 6-stów w plecy. na pierwszego kwietnia kupiłem bilety dla siebie oraz narzeczonej za 150 w dwie strony 6godzin licząc od wyjścia z domu w Leeds do dojechania do Kołobrzegu. to wybór prosty!!! sorry Bartek ale ten artykuł brzmi trochę jak reklama linii przewoźników morskich
REPLY