Brytyjski sen o dobrobycie

Brytyjscy pracownicy płacą wysoką cenę za ułudę globalizacji, deregulacji i niewidzialnej ręki rynku. Wzrost poparcia dla szowinistycznej i antystemowej Brytyjskiej Partii Narodowej, strajki w obronie „brytyjskich miejsc pracy” czy wreszcie coraz częstsze napady na obcokrajowców na ulicach Belfastu i innych miast to nie jest tylko i wyłącznie wybuch irracjonalnej ksenofobii wyspiarzy. Problem jest głębszy. Owszem, ludzie są zagubieni, zdesperowani

Brytyjscy pracownicy płacą wysoką cenę za ułudę globalizacji, deregulacji i niewidzialnej ręki rynku.

Wzrost poparcia dla szowinistycznej i antystemowej Brytyjskiej Partii Narodowej, strajki w obronie „brytyjskich miejsc pracy” czy wreszcie coraz częstsze napady na obcokrajowców na ulicach Belfastu i innych miast to nie jest tylko i wyłącznie wybuch irracjonalnej ksenofobii wyspiarzy. Problem jest głębszy. Owszem, ludzie są zagubieni, zdesperowani i domagają się rozliczeń, a frustrację najłatwiej wyładować na imigrantach, którzy stali się kozłami ofiarnymi trwającego kryzysu.

Problem jednak w tym, że ludność napływowa wcale w nie mniejszym stopniu odczuwa skutki brytyjskiej polityki ekonomicznej ostatnich dziesięciu lat. Brytyjski sen o dobrobycie dla każdego zamienił się w koszmar. Również dla „obcych”.

Imadło dla związkowców


Przez ostatnią dekadę Zjednoczone Królestwo Brytyjskie było idealnym miejscem dla wielkiego, średniego i małego biznesu oraz wszelkich entuzjastów niewidzialnej ręki rynku. Niskie podatki, łatwość założenia firmy, elastyczny rynek pracy i słabe związki zawodowe pozwalały przedsiębiorcom na szybkie zdobycie bogactwa. Przykręcona przez Margaret Thatcher antyzwiązkowa śruba wciąż trzyma mocno. Zaledwie 30 proc. pracowników w Wielkiej Brytanii należy do związku zawodowego. Wśród pracowników sektora prywatnego odsetek ten spada do 16 proc. Przez lata właściciele firm przyzwyczaili się do uległych pracowników godzących się na nierówne traktowanie i niedomagających się wzrostu płac w obawie przed utratą posady. Przez ostatnie dziesięć lat nikt w brytyjskim establishmencie się tym nie przejmował, bo wskaźniki makroekonomiczne pięły się w górę. Problem jednak cały czas narastał. Pogorszenia warunków pracy i spadku zarobków doświadczali sprzątacze, opiekunowie osób starszych, pracownicy firm cateringowych oraz, stojący najniżej w hierarchii pracowniczej i zarobkowej, pracownicy agencyjni. Przez agencje pracy, które często płacą najniższe stawki i nie zapewniają nawet minimalnej ochrony pracowniczej w Wielkiej Brytanii zatrudnionych jest mnóstwo zdesperowanych osób często bez żadnych kwalifikacji i wykształcenia. To tania siła robocza, która godzi się na gorsze traktowanie oraz kiepskie wynagrodzenie, bo nie ma nikogo, kto by się za nią wstawił. Tak wygląda w praktyce magia niewidzialnej ręki rynku. Trzyma mocno za kark.

Pogoda dla bogaczy


Premier Gordon Brown wciąż powtarza, że wzrost gospodarczy, rozwój i dobrobyt Wielka Brytania zawdzięcza globalizacji. Tyle tylko, że tego typu stwierdzenia pasowały jedynie do czasów boomu. To prawda, że na Wyspach globalizacja spowodowała cud wzrostu gospodarczego bez wzrostu inflacji, przyniosła tanie dobra konsumpcyjne, łatwość zaciągania kredytów oraz dała kilka dodatkowych punktów procentowych PKB, ale również, o czym się często zapomina, przyniosła niskie zarobki dla lwiej części społeczeństwa. W teorii, globalizacja miała być idealnym panaceum na wszelkie ekonomiczne bolączki, a na jej cudownej mocy mieli skorzystać wszyscy. W praktyce okazała się wygraną na loterii dla wybranych. Oficjalne statystyki ostatnich kilku lat dobrobytu pokazują, że 50 proc. pracujących Brytyjczyków nie doświadczyło wzrostu wynagrodzenia, a dla 30 proc. zarobki się wręcz skurczyły. Na trwającym dekadę boomie gospodarczym wyraźnie wzbogaciło się 10 proc. najlepiej zarabiających. Płaca minimalna, chociaż rośnie co roku, wciąż stanowi jedynie połowę średnich zarobków. Przez lata była także poniżej wzrostu inflacji.

Netto dla biedaków


Dominująca na medialnym rynku i siejąca intelektualne spustoszenie brytyjska prasa brukowa nieraz podnosiła wrzask, protestując przeciwko zwiększającemu się napływowi rzeszy imigrantów osiedlających się w Wielkiej Brytanii. Mimo histerii i tabloidalnego uproszczenia rzeczywistości, było w tym trochę racji. Masowa emigracja rzeczywiście miała znaczący wpływ na spadek zarobków i zwolnienia wśród Brytyjczyków. 90 proc. nowych miejsc pracy zajmowali obcokrajowcy i chociaż były to najczęściej niskopłatne posady to skala tego zjawiska musiała wywoływać frustrację i niepokój wśród mieszkańców Wysp. Wielka Brytania jako jeden z niewielu krajów Unii Europejskiej szeroko otworzyła swój rynek pracy dla osób z nowych krajów członkowskich, a władze przekonywały, że Polacy oraz imigranci z innych krajów znajdą zatrudnienie w zawodach, których Brytyjczycy nie chcą wykonywać. W rzeczywistości masowy napływ imigrantów z Europy Wschodniej uchronił wielki biznes od konieczności zwiększania wynagrodzenia. Było to konsekwencją polityki Blaira i Browna polegającej na deregulacji rynku i ułatwianiu działalności wielkich firm i korporacji. Imigranci, zwłaszcza w pierwszych latach pobytu na obczyźnie, mają zazwyczaj niskie aspiracje płacowe, a pracują wydajniej niż ich brytyjscy koledzy. Duże firmy zyskały lojalnych, często wykwalifikowanych, a przede wszystkim tanich pracowników hurtowo dostarczanych przez rosnące jak grzyby po deszczu agencje pośrednictwa pracy, płacące najczęściej minimalne pensje i naciągające naiwnych oraz nieznających języka imigrantów na różne dodatkowe opłaty. Przez lata z takiego stanu rzeczy wszyscy byli zadowoleni. Brytyjskie firmy znacząco zredukowały koszty, agencje pracy zarabiały kokosy, a imigranci, mimo marnego wynagrodzenia, potrafili trochę zaoszczędzić i wspomóc rodziny, które zostały w kraju. Na dłuższą metę jednak miało to katastrofalne skutki dla rynku pracy. Rozwarstwienie społeczne w Wielkiej Brytanii wciąż się powiększa. 150-200 funtów na tydzień nie wystarcza w Zjednoczonym Królestwie na życie na przyzwoitym poziomie, jeśli nie mieszka się w trzypokojowym domu z sześcioma współlokatorami i żywi się jedzeniem z puszki kupowanym w sieci Netto, a tak właśnie żyje na Wyspach większość Polaków. Zwłaszcza tych wysyłających pieniądze do domu. Biznes przyzwyczaił się jednak do niskich żądań płacowych, przez co cierpią teraz brytyjscy pracownicy, którzy bezskutecznie szukają godziwych posad. Biedni zostali zmuszeni do przyjęcia skutków globalizacji, bogaci zgarnęli konfitury.

Wyzysk dla każdego

W wyniku kryzysu wszystkie brudy skrupulatnie zamiatane pod dywan powoli wychodzą na światło dzienne. Na wzroście gospodarczym skorzystała tylko garstka społeczeństwa. Elastyczny rynek pracy prowadzi do wyzysku. Długie godziny pracy nie przekładają się na znaczny wzrost wynagrodzeń, a walka brytyjskiego rządu z komisją europejską, aby brytyjscy pracownicy agencyjni byli wciąż gorzej traktowani niż ci, którzy mają pracownicze kontrakty, pogłębia nierówności społeczne. Bezgraniczny zachwyt nad wzrostem PKB, krzywymi i wykresami giełdy nie pozwala dostrzegać rzeczywistych problemów i skutków puszczonej na żywioł gospodarki wolnorynkowej. Dyskusja o nierównościach społecznych i płacowych weszła co prawda na chwilę na polityczną wokandę, ale szybko została stamtąd wymieciona przez skandal związany z wydatkami brytyjskich parlamentarzystów. Tymczasem wieści z brytyjskiego rynku pracy stają się coraz bardziej pesymistyczne. Liczba bezrobotnych na Wyspach wynosi już 2,3 mln w tym ponad 500 tys. osób pozostaje bez pracy co najmniej rok lub dłużej. Ci, którzy jeszcze pracę mają, godzą się na zamrożenie wzrostu płac, obniżenie pensji lub nawet, jak pracownicy British Airways, na miesięczną pracę bez wynagrodzenia. Zaostrza się także konkurencja. Jak podają brytyjskie media, wykształceni profesjonaliści i świeżo upieczeni absolwenci studiów wyższych zaciekle walczą o posady nawet w restauracjach McDonald’s. Imigranci zaś, mimo że tracą pracę lub odczuwają spadek zarobków, nie chcą wracać do domu i wolą przeczekać kryzys w Wielkiej Brytanii. Czeka nas więc coraz więcej wzajemnej niechęci, redukcje wynagrodzenia, wzrost nastrojów nacjonalistycznych i natężenie strajków z hasłami „Brytyjskie prace dla Brytyjczyków”. Paradoksalnie jednak, dzięki strajkującym Brytyjczykom, zyskać mogą także obcokrajowcy. Koniec elastycznego rynku pracy, odczuwalny wzrost płacy minimalnej, redukcja długich godzin pracy i równe traktowanie pracowników agencyjnych posłużą wszystkim mieszkańcom Wysp Brytyjskich bez względu na narodowość. Kto wie, może nawet poważnie potraktowany zostanie pomysł ekonomicznego noblisty Edmunda S. Phelpsa, aby rządy subsydiowały płace najgorzej płatnych pracowników i chroniły w ten sposób społeczeństwa przed wypadaniem całych środowisk z rynku pracy i dóbr konsumpcyjnych? To znacznie lepsze rozwiązanie niż całkowita deregulacja rynku pracy, której skutki właśnie obserwujemy.

Podobne artykuły

Leave a Comment

Your email address will not be published. Required fields are marked with *