Ewolucja w wielkim mieście Już prawie 9 lat minęło, od kiedy wpuszczono nas do Wielkiej Brytanii i pozwolono zatroszczyć się o lepszy byt. W tym naszym licznym napływie na Wyspy większość od razu skierowała się do Londynu – bo Big Ben, bo piętrowe autobusy, bo Notting Hill, bo The Clash i „London calling”. Zachłyśnięci miastem,
Ewolucja w wielkim mieście
Już prawie 9 lat minęło, od kiedy wpuszczono nas do Wielkiej Brytanii i pozwolono zatroszczyć się o lepszy byt. W tym naszym licznym napływie na Wyspy większość od razu skierowała się do Londynu – bo Big Ben, bo piętrowe autobusy, bo Notting Hill, bo The Clash i „London calling”.
Zachłyśnięci miastem, z ograniczoną znajomością angielskiego, chwytaliśmy się każdej pracy. Polscy mężczyźni męczyli się na budowie, my obsługiwałyśmy podpitych Anglików w pubach. Pracowałyśmy do późna, ale mimo wszystko miałyśmy siłę wyjść na nocne drinki. Biegać po Leicester Square, urządzać całonocne imprezy domowe z licznymi współlokatorami. Chodziłyśmy na koncerty reggae na Brixton i żadnej dzielnicy nie uznawałyśmy za „No-go area”, bo niczego się nie bałyśmy. Dawałyśmy się podrywać cudzoziemcom lub Polakom, którzy nakładali „brytyjskie” akcenty.
Ale po latach się wycwaniłyśmy. Nie my wszystkie, rzecz jasna, ale spora część z nas. Język znamy perfekcyjnie, wspinamy się po szczeblach kariery. Mamy swoje pieniądze i wysokie wymagania, może dlatego wiele z nas pozostaje singlami mimo sukcesów zawodowych. Podniosłyśmy poprzeczkę i nie damy się zagadać byle komu z londyńskim akcentem. Mamy swoją wiedzę i doświadczenia, więc nie ufamy tak łatwo facetom z ciemniejszą skórą. Wiemy, że kierujemy się stereotypami, ale wypracowałyśmy w sobie taką londyńską ostrożność. Możemy jadać w najlepszych restauracjach i nie musimy w nich obsługiwać. Podsumowując, stałyśmy się doświadczonymi londyńczykami, ewoluowałyśmy. Nie wiem tyko, czy można tę ewolucję uznać za do końca pozytywną…
W ciągu ostatnich dni dostałam dwie wiadomości od bliskich przyjaciółek – jedna kupuje dom i przeprowadza się do Brighton, druga, która uciekła do Polski rodzić pierwsze dziecko (nie wyobrażała sobie rodzenia tutaj, mimo że Brytyjczycy tak szczycą się swoim NHS), teraz jest znowu w ciąży i do Londynu już zapewne nie wróci. Często słyszę od Polek, że nie wyobrażają sobie wychowywania dzieci w Londynie. Są tym miastem zmęczone i nie dziwię im się. Czy chodzi o problem każdego wielkiego miasta, czy właśnie tego miasta, gdzie każda dzielnica różni od kolejnej, jakby była całkowicie innym krajem? Kiedyś marzeniem było mieszkanie przy centrum, widok na Big Bena. Teraz odsuwamy się na obrzeża, nie przeszkadza nam brak metra. Im bardziej wieje wioską, tym lepiej i jest większa szansa, że będziemy miały sławnych sąsiadów. Nie wychodzimy do głośnych dyskotek, tylko pijemy w lokalnych pubach. Możliwe, że wiąże się to z wiekiem, ale zastanawia mnie, czy nie tracimy przypadkiem tego, co w tym mieście ma być najbardziej czarujące. To miasto jest pełne Piotrusiów Panów, a kiedy same przestajemy nimi być, zaczynamy się gubić.
Londyńskim Piotrusiem Panem jest na pewno inna znajoma, która mieszka tu od kilku miesięcy i z miasta, jak z pomarańczy, wyciska wszystkie soki. Jeździ na imprezy w miejsca i do ludzi, których nie zna. Czas pokonywania dystansów w Londynie nie gra roli. Umawia się z kilkoma facetami różnych narodowości jednocześnie. Nie podąża przy tym za poradnikiem, w którym nauczy się, jak przebiegnie randka z Brytyjczykiem, a jak np. z Francuzem. Postawiła na „spontan”.
W metrze, w którym londyńczycy z krwi i kości najbardziej cenią sobie błogą ciszę, najbardziej irytuje nas, gdy do wagonu wsiadają denerwująco uśmiechnięci turyści studiujący przewodnik pt. „Londra”. Łapię się na tym, że zastanawiam się wtedy, skąd u nich fascynacja tym męczącym miastem. A za chwilę żal mi samej siebie i tych wszystkich, którzy Londyn biorą za pewnik. Zawsze byłam fanką tego miasta, ale coraz częściej tak wiele mnie tu drażni. Czasem wracam w myślach do tego dnia 10 lat temu, kiedy po prazy pierwszy tu przyjechałam. Co prawda nie wylądowałam na słynnej Victorii, ale ten rejon odwiedzałam często, bo bałam się zboczyć z jednej trasy pociągiem i zgubić. W końcu jednak przełamałam ten absurdalny strach. I wtedy odkryłam całą resztę. Tę, która mnie teraz drażni, a wtedy oczarowała.
Karolina Zagrodna, Cooltura
Leave a Comment
Your email address will not be published. Required fields are marked with *